Niezgoda na świat

Michał
Nowak: W projekcie W sztuce marzenia
stają się rzeczywistością sięgnęłaś do opery. Mimo że bazujesz na konwencjonalności
tej dziedziny sztuki, to jednak decyzja o wykorzystaniu muzyki klasycznej w
sztuce wideo jest dość zaskakująca. Artyści zazwyczaj posługują się szeroko
rozumianą muzyką popową, ewentualnie jazzem. Skąd zatem u ciebie muzyka
klasyczna?
Katarzyna Kozyra: Zawsze lubiłam słuchać muzyki
klasycznej, mimo że u nas w domu właściwie nikt się nią nie interesował. Ojciec
wprost nienawidził muzyki klasycznej. Jak tylko w radiu słyszał klasyczne
współbrzmienia, natychmiast wpadał w furię i wyłączał odbiornik. Moje
zainteresowanie klasyką zawdzięczam raczej znajomym, jednak najważniejszy był kontakt
z moim profesorem – Jerzym Stajudą. On miał niesamowitą kolekcję nagrań – całą
ścianę płyt winylowych. Sporo od niego pożyczałam; w tamtym czasie uwielbiałam
muzykę klawesynową. Wysłuchałam chyba wszystkich kompozycji Couperina.
Co do projektu W sztuce marzenia stają się rzeczywistością i mojego śpiewania w nim arii operowych, to wyszło to kompletnie przez przypadek. Pierwotnie myślałam raczej o muzyce rockowej, country, skłaniałam się więc ewidentnie ku muzyce popowej. No ale trafiłam na Grzegorza Pitułę, któremu powierzyłam rolę Maestra. Ponieważ jest on osobą niezwykle ciekawą świata, to udało mi się go przekonać do wzięcia udziału w tym projekcie. To on zadecydował, że jeśli mam się uczyć śpiewu, to musi to być na serio i że koniecznie muszę śpiewać arie. Wydawało mi się to wówczas kompletnym szaleństwem.
Nie
przeszkadzał mu wiek uczennicy?
Nie,
w zasadzie on również był zaskoczony, że tak łatwo się zgodziłam na jego
warunki. Nasza pierwsza lekcja śpiewu była po prostu tragiczna. Jest zresztą
nagrana. Maestro był chyba żądny ekstremalnych przygód. Po lekcji – gdy już nie
filmowaliśmy – zaproponował, żebyśmy się spotkali jeszcze raz w Zachęcie, bo
tam było pianino. Pod koniec tego drugiego spotkania poprosił mnie, żebym coś
zaśpiewała. Ja na to: „Ale co? Przecież niczego nie znam”.
Nawet
Wlazł kotek na płotek?
Nawet tego nie umiałam. On strasznie się zdziwił, że niczego tak po prostu dla
siebie nie śpiewam. Wiadomo, jako muzyk wyobrażał sobie, że każdy coś tam sobie
śpiewa. A ja – kompletne zero, nic. Wtedy zaczął śpiewać arię Cherubina z Wesela Figara Mozarta. Wiedział, że mój
projekt będzie krążył wokół fenomenu płci. Robił przy tym niesamowite miny.
Byłam po prostu oszołomiona jego interpretacją. Postanowiłam, że to właśnie
Grzegorz Pituła powinien mnie uczyć śpiewu i że właśnie tak chcę śpiewać. Potem
Maestro przedstawił mi nagranie tej arii w wykonaniu Cecilii Bartoli. Od tego
momentu chciałam śpiewać tylko tak, jak ona. Dlatego zapytałam Grzegorza Pitułę,
czy wystarczy mi pół roku nauki, żeby osiągnąć taki poziom. Odpowiedział, że zajmie
to trochę więcej czasu. Nie spodobało mi się to, bo zakładałam, że wystarczy mi
pół roku.
Arie
do tego projektu wybierałaś ze względu na zawartą w nich treść, czy jeszcze jakieś
inne względy odgrywały rolę?
Najważniejsze były słowa oraz względna łatwość wykonania danej arii. Zdarzało
się jednak, że najpierw zafascynowała mnie muzyka, a dopiero potem okazywało
się, iż treść pasuje do mojego projektu.
A
może dałoby się użyć dowolnej arii?
Nie.
Chociaż może można by tak zrobić. W końcu prawie wszystkie dawne opery są o tym
samym.
Czyli
jednak śpiewałaś to, co ci się podobało?
Z
pewnością. Nie śpiewałabym tego, co nie wpadłoby mi w ucho. Istotna była
również kwestia interpretacji arii. Gdybym trafiła na inną, utwór prawdopodobnie
by do mnie nie przemówił. Czyli najpierw konkretna interpretacja zwracała moją
uwagę, sprawiała, że chciałam daną arię włączyć do projektu. Dopiero potem
szukałam różnych wykonań arii, dokonywałam porównań.
Na
kim się wzorowałaś?
Teraz
już nie pamiętam nazwisk. Przypominam sobie, że przy kręceniu Letniej opowieści inspirowałam się Kiri
Te Kanawą.
Maria
Callas nie była dla ciebie wzorcem divy?
To
dla mnie diva nad divami. Niezwykle ekspresyjny był nawet jej głośny sposób
brania oddechu.
Wciąż
śpiewasz?
Teraz
już nie, ale moje lekcje śpiewu ciągnęły się sześć lat. W końcu jednak musiałam
się odciąć od poprzedniego projektu i dlatego od trzech lat nie miałam żadnej
lekcji śpiewu.
To
była dla ciebie trauma, czy czerpałaś z tych lekcji jakąś przyjemność?
I
jedno, i drugie, chociaż przykrości było więcej. I strachu, co ten parszywy
Maestro tym razem wymyśli, by mnie zdołować. Czasem był naprawdę wredny, a
czasem to ja mylnie interpretowałam jego zachowania jako wredne. Zbyt osobiście
traktowałam jego uwagi, ale tylko dlatego, że bardzo chciałam nauczyć się
śpiewać. Łatwo było mnie zranić. Tymczasem Maestro myślał, że się zgrywam, że
robię mu na złość, że wcale nie chcę się nauczyć śpiewać, a ja po prostu byłam
strasznie zestresowana. Jedno pasmo nieporozumień.
Naprawdę
wierzyłaś, że uda ci się nauczyć śpiewać w ciągu sześciu miesięcy?
Gdybym
nie wierzyła, że uda mi się nauczyć śpiewać na przyzwoitym poziomie, to w ogóle
nie zawracałabym sobie głowy lekcjami. Mogłabym te wszystkie projekty zrobić ot
tak, z marszu, kompletnie nie umiejąc śpiewać.
Czyli
ważny był sam proces dochodzenia do pewnej sprawności?
Tak,
on uwiarygodnia twórczość. Sprawia, że naprawdę mierzymy się z konkretnymi
problemami. Niestety, pochłania to sporo czasu.
Ale
stanowi również przeciwwagę dla konsumpcyjnego stylu życia, w którym coś się
nabywa, wykorzystuje, wyrzuca, kupuje nową rzecz – i tak w kółko.
Tak,
a poza tym to wyraz niezgody na świat, w którym liczy się tylko to, co
perfekcyjne. Dla mnie ważna jest również prawda trudu, który stoi za dążeniem
do perfekcji. Jeśli wszystko przychodziłoby lekko, to każdy mógłby w dowolnej
chwili stać się wybitną postacią w danej dziedzinie. Tak jednak nie jest. Żeby
zrobić coś świetnie, większość osób musi się natrudzić, dokonać wyboru, że
właśnie temu, a nie czemuś innemu poświęci swój czas. Musi z wielu rzeczy
zrezygnować.
Czyli
najważniejszy w sztuce byłby upór?
Talent
też jest istotny, ale wszystko co robi się z wielką żarliwością – nawet praca
dentysty – staje się sztuką. Można na przykład uprzeć się, że uratuje się zęba,
którego każdy dentysta spisałby na straty. Tyle tylko, że to wymaga
kreatywności, pomysłu, który wyjdzie naprzeciw potrzebie chwili.
To
już jest sztuka?
Jeśli
nie działa się według szablonu, jeżeli atakuje się problem z różnych stron, to
jak najbardziej. Proces poznawania nowej rzeczywistości to zarazem kapitalna
przygoda. Maestro wprowadził mnie w świat opery. Chodziliśmy razem na koncerty,
poznałam mnóstwo śpiewaczek i śpiewaków. Z bólem rozstawałam się z tym wszystkim,
ale w sztuce nie można zbyt długo zajmować się tym samym problemem.
Czyli
to wszystko było tylko pewną przybraną maską, którą w pewnym momencie
odrzuciłaś?
Tak.
A
skoro mówimy o teatralności, to wróćmy do min Maestra podczas śpiewu. Z tego co
powiedziałaś wnioskuję, że miny i gesty interesowały cię w takim samym stopniu,
jak technika?
Interesowało
mnie wszystko to, co było przerysowane. Zrozumiałam, że śpiew jest zależny nie
tylko od tych wszystkich min, lecz także od tego jak wytrzeszcza się oczy. Tę
wiedzę musi posiąść każdy śpiewak, a do tego dochodzi jeszcze interpretacja
postaci. To odkrycie po prostu mną wstrząsnęło. Co innego jest przecież widzieć
śpiewaka z daleka, a zupełnie co innego, gdy całą tę technikę ma się na
wyciągnięcie ręki.
Udało
ci się tego wszystkiego nauczyć?
Nie,
zupełnie nie byłam w stanie naśladować tych min. Moje lekcje śpiewu rozbiły się
o mój wstyd. Nie byłam w stanie się otworzyć, przekroczyć pewnej granicy wstydu.
Dlatego moje lekcje trwały tak długo. To było straszne. Byłam nawet na lekcji u
Dunji Vejzović. Ona zgodziła się mnie przesłuchać.
Jako
wschodzącą gwiazdę opery?
Nie,
chciałam, żeby była grubą Divą w moim projekcie. Zamierzałam zrobić odlew jej
ciała i później symbolicznie wejść w jej skórę. Nie udało mi się jednak jej do
tego namówić, mimo że na początku wyraziła na to zgodę.
Mówiłaś
o tej specyficznej mimice, która podporządkowana jest technice śpiewu. A
jednak, mimo tej konwencjonalności, miłośnicy opery odnajdują w niej
autentyczne emocje.
Ja też je odnajduję. Jeśli jakiś spektakl jest świetnie zrobiony, to ronię
prawdziwe łzy. Nie mogę się przed tym powstrzymać.
Ale
chyba nie skłaniają cię do tych łez libretta, tylko ich połączenie z muzyką?
Tak,
o to połączenie z muzyką tu chodzi. Jeśli jest ono na dobrym poziomie, to
wchodzę w tę operową konwencję i – aż mi wstyd – beczę jak bóbr.
A
czy muzyka instrumentalna dalej ci towarzyszy?
Oczywiście.
Miałam nawet kiedyś taki pomysł na pracę z klawesynem. Siedziałabym na trupie i
grała na klawesynie taki szybki utwór Couperina. No ale nie udało mi się dostać
odpowiedniego instrumentu. Okazało się, że klawesyn, o który mi chodziło,
trzeba by dopiero zrobić, a to zajęłoby kilka lat. Potem zaczęłam grać na
fortepianie. Nie znałam nut, ale przyszła do mnie Dorota Szwarcman i narysowała
mi kropki na klawiszach, a także wyznaczyła kolejność ich naciskania. Przez
parę miesięcy ćwiczyłam jeden utwór.
Z
jakim efektem?
Nie
udało mi się sprostać swoim oczekiwaniom. Doszłam do granic możliwości. Ponieważ
nie posiadałam odpowiedniej techniki, wyćwiczonych mięśni, to łapały mnie
skurcze. Musiałam zaniechać dalszych ćwiczeń.
Czyli
– jak zwykle – wybrałaś ekstremalną drogę.
Tak,
bo tylko to robi wrażenie. Z tego powodu na przykład nigdy nie lubiłam
Karajana. Pamiętam, jak kłóciłam się o jego interpretacje z prof. Stajudą. On
uważał, że to geniusz, a dla mnie był zbyt stonowany. Unikał ekscesów, przez co
ulatniały się i emocje.
Nadal
zdarzają ci się spory o muzykę klasyczną z jakimiś artystami?
Nie,
jeśli chodzi o słuchanie muzyki klasycznej, to w moim środowisku jestem
osamotniona. Wydaje mi się, że artyści nie mają kontaktu z innymi dziedzinami
sztuki. No, może z literaturą…
…na
pewno z filmem
Z
filmem każdy ma kontakt, ale z muzyką wygląda to kiepsko.
Wróćmy
zatem jeszcze na chwilę do twoich fascynacji. Czy oprócz głosu ludzkiego i
instrumentów klawiszowych coś jeszcze cię pociągało?
Fascynowały
mnie kwartety smyczkowe Schuberta, Beethovena, Brahmsa. Na Mahlera – jego
pieśni – przyszedł czas o wiele później. W ogóle muzyka wokalna zaczęła mnie
pociągać dopiero po jakimś czasie.
Czy
te muzyczne fascynacje przekładają się jakoś na twoje prace? Czy jak montujesz film,
to myślisz w sposób muzyczny, starasz się nadać obrazom pewien rytm?
No
jasne. Posługuję się metodą kontrastów, która jest moim zdaniem równie ważna
przy komponowaniu muzyki. Za pomocą kontrapunktu staram się ustrzec monotonii. Myślę,
że te zasady obowiązują w każdej dziedzinie sztuki.
U
ciebie ma to korzenie muzyczne?
Myślę,
że nie. Jest to raczej kwestia wrażliwości, otwartości na różne bodźce.
Czy
zatem dostrzegasz muzyczną stronę życia codziennego? Muzyczność szumów,
trzasków, hałasów?
Tą
sprawą zajmuję się w moim najnowszym projekcie. Prawdopodobnie ważniejsza
będzie w nim ścieżka dźwiękowa niż obraz.
Mówiłaś,
że obecnie słuchasz tylko muzyki klasycznej. Ale przecież pop otacza nas ze
wszystkich stron – gdy jedziemy taksówką czy autobusem, gdy robimy zakupy. Nie
można się z nim nie zetknąć. Dlaczego więc wybierasz klasykę?
Bo
można jej słuchać w kółko i się nie nudzi. Bo istnieje taka masa różnych
interpretacji, że za każdym razem można odkryć coś nowego w znanym już dziele.
Poza tym szkoda mi na coś innego czasu i dlatego obecnie słucham tylko radiowej
Dwójki.
Czasem
pojawiają się głosy, że ludzie słuchający muzyki klasycznej to snobi. Jak to
wygląda w Berlinie, w którym często gościsz? Publiczność jest naprawdę
zainteresowana muzyką?
Jak
najbardziej. Snobizm jest raczej w Polsce. Gdy przyjeżdża tu jakaś gwiazda, to
na koncert wybiera się sporo osób, które chcą się po prostu pokazać. W
Niemczech ludzie chodzą do filharmonii z potrzeby. Jest to tam tak naturalne,
jak jedzenie, picie i wydalanie. Ja zresztą też mam taką potrzebę. Gdyby nie
było Dwójki i kin studyjnych, chyba bym się powiesiła. Bo jak się ma do
czynienia tylko z chłamem, to samemu obniża się loty. Jeśli natomiast zobaczy
się czy usłyszy coś wartościowego, to człowieka mobilizuje − rodzi się przekonanie,
że warto dać z siebie więcej, by dorównać do tego poziomu.
Kształciłaś
się w Austrii i w Niemczech. Jak w tych krajach wygląda edukacja muzyczna?
W
Austrii miałam wychowanie plastyczne i muzyczne. Tam są to przedmioty
równorzędne z historią czy matematyką. Uczyliśmy się kompozycji, każdy grał na
flecie lub harmonijce. Od najmłodszych lat stwarzana była w ten sposób potrzeba
muzyki. W Polsce wychowanie muzyczne polegało na tym, że się śpiewało. To był
kompletny bezsens.
Nie
wydaje ci się, że świat muzyki jest patriarchalny? Kobieta może być wybitną
śpiewaczką, skrzypaczką, flecistką, wiolonczelistą, czasem – trębaczką. A ile
znasz cenionych dyrygentek?
Wolno
jej jeszcze grać na fortepianie.
No
tak, ale nie wydaje ci się, że świat muzyczny utrwala męską hegemonię?
Utrwala,
ale może lepszą część męskości? Jestem pewna, że muzyczny świat kobiet jest
zupełnie inny od świata męskiego.
Myślisz,
że muzyka potrafi wpływać na ludzkie zachowania?
Jak
najbardziej. Zwłaszcza gdy jest pozbawiona wymiaru komercyjnego, gdy jest
darem. Bez muzyki świat byłby bardziej chamski, bezwzględny.
Rozmawiał Michał Nowak (Program 2 Polskiego Radia)
Katarzyna Kozyra – rzeźbiarka, autorka instalacji, fotografii i filmów wideo. Absolwentka warszawskiej ASP w pracowni prof. Grzegorza Kowalskiego. Laureatka Paszportu Polityki oraz honorowego wyróżnienia na 47. Biennale w Wenecji. Rozgłos przyniosła jej praca dyplomowa Piramida zwierząt. W swojej sztuce porusza tematy tabu – śmierci, choroby, nagości. W latach 2003–2009 zrealizowała szeroko zakrojony projekt W sztuce marzenia stają się rzeczywistością, wykorzystujący różnorodne formy sztuk wizualnych, muzyki i performance’u.